Whiplash

whiplashPsychiczne, metodyczne samobiczowanie się batem z wyśrubowanych wymagań. Surowa ocena samego siebie, poniżanie się. Toksyczna, perwersyjna tęsknota za rozchwianą amplitudą emocjonalną. Szukanie skrajnych, wyczerpujących i wysysających energię emocji. Lęk przed porażką przemieszany z wściekłością na swoje ograniczenia, jako główna siła napędowa do działania. Wszystko z tęsknoty do perfekcjonizmu, pragnienia przekroczenia samego siebie. O tym jest Whiplash Damiena Chazelle’a.

W warstwie fabularnej jest to historia młodego muzyka, Andrew Neimana (Miles Teller), perkusisty, który uczęszcza do prestiżowego konserwatorium jazzowego w Nowym Jorku. Włączenie do zespołu niejakiego Thomasa Fletchera (w tej roli J.K. Simmons) jest jego marzeniem, ale jak się okazuje z przebiegu wypadków – wkrótce staje także przekleństwem, zmuszając bohatera do katorżniczej pracy pełnej wyrzeczeń, upokorzeń, którą znaczą krew, pot i łzy. Pytanie, czy Fletcher jest naprawdę nauczycielem?

W mojej ocenie nie jest to film ani na moment zbliżający się do klasycznej opowieści edukacyjnej z morałem, że by cokolwiek osiągnąć należy się temu całkowicie poświęcić, włączając w to krwawą ofiarę z osobistych ambicji. Takie spojrzenie na Whiplash to jakby powiedzieć, że Czterej pancerni i pies to dzieło historyczne. Wątek edukacyjny stanowi jedynie akcję fabularną.

Film Chazelle’a to podróż do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy, gdzie perfekcjonizm splata się z pogardą dla samego siebie i swoich ograniczeń, a ambicja – nazywana często chorobliwą – staje się główną siłą napędową do osiągnięcia sukcesu i przekraczania własnych ograniczeń, tych psychicznych i fizycznych.

Fletcher jest owym tajemniczym trollem, głosem który wielu motywuje do działania, podszeptuje biegaczowi by – mimo skrajnego wyczerpania – przebiec jeszcze 100 metrów, do kolejnej latarni, a później jeszcze do tamtego skrzyżowania. Wściekły na siebie, na to że nie ma siły, że ciało odmawia posłuszeństwa, nie poddaje się, tylko kontynuuje. Ten tajemniczy głos, uosabiany przez Fletchera upokarza, gdy mówi o tym, że Andrew to beksa i to dlatego opuściła go matka, ale też motywuje, gdy w ostatniej scenie z ironicznym uśmiechem obserwuje perfekcyjne solo Neimana. W końcu jednak zostaje zwyciężony, bowiem to Andrew przekroczy samego siebie i odstawi dyrygującego nim Fletchera.

Dyrygent-Fletcher to zresztą udana metafora. Dyryguje życiem bohatera, targającymi nim emocjami i namiętnościami. Wie na jakiej strunie osobistych przeżyć i ambicji zagrać. Skąd ma tę wiedzę? Ponieważ jest odbiciem jego mrocznej, perfekcjonistycznej natury.

Kiedy w scenie w kawiarni Andrew wyjaśnia Nicole, że nie może z nią być, gdyż jego głównym celem jest osiągnięcie sukcesu, perfekcji w tym co robi i że musi się temu w całości poświęcić, a związek z nią będzie dla niego tylko kulą u nogi, odrealnienie tej sceny nie może budzić żadnych wątpliwości. Andrew tłumaczy sobie dlaczego nie może z nikim być, to kolejna kara – tym razem natury psychicznej – którą sobie wymierza. Pozbawienie się bliskości i odwzajemnionej miłości do drugiej osoby, nie jest samolubstwem. To wyraz głębokiej nienawiści do samego siebie, która wyrasta ze świadomości swojej słabości. Andrew wie, że jest przeciętniakiem, przeciętniactwo go wkurza i od przeciętniactwa chce uciec jak najdalej. Oddają to dwie kolejne sceny. Rodzinny obiad (w domu ojca) w którym bracia cioteczni przechwalają się sukcesami w trzeciorzędnych zespołach futbolowych. Andrew wbrew rodzinie jest realistą, sprowadza chłopaków na ziemię. Jednak i sam zostaje sprowadzony. Dlaczego odchodzi od stołu? Bo świadomość własnej mierności, przeciętności, dodatkowo uwypuklona w rozmowie jest dla niego czymś poniżającym. On ma świadomość że jest słaby, że jeszcze nic nie osiągnął, ale mieć świadomość, a stawić czoła rzeczywistości to dwie różne rzeczy. Andrew nie ma tej siły, którą można czerpać z miłości do samego siebie. Andrew głęboko się nienawidzi.

Druga scena to ta, w której padają z ust Fletchera znamienne słowa, że w języku angielskim nie ma gorszego zwrotu, niż „good job”, a więc „dobra robota”. Te słowa, to dla Andrew jak usankcjonowanie przeciętności i miernoty. Powiedzenie, że być nawet nie tyle słabym, ale po prostu dobrym, zwyczajnym, niewyróżniającym się, równa się z byciem nikim, zerem. Jeśli chcesz być wielki, musisz się samobiczować, musisz być gotowy na upokorzenia, bowiem ambicja nie pozwala poprzestawać na przeciętności.

Film Chazelle’a to hołd złożony perfekcjonizmowi, temu najbardziej skrajnemu i wyczerpującemu. Żyjemy dziś w świecie, w którym tzw. polityczna poprawność doprowadziła do wyprania z siły emocjonalnej. Lęk przed krytycyzmem, także dla samego siebie, spowodował ocieplenie klimatu. Żyjemy w czasach rozwodnionych, letnich, mdłych. Reżyser przypomina, że siła geniuszu nie bierze się z letniości i dobrze wykonanej roboty, ale z amplitudy emocjonalnej. Jest to zresztą prawda dobrze znana, ale – zwłaszcza współcześnie – warta przypomnienia.

„Poeta robi z siebie jasnowidza przez długie, bezmierne i wyrozumowane rozregulowanie wszystkich zmysłów. Wszystkie postacie miłości, cierpienia, szaleństwa; sam znajduje i wyczerpuje wszelkie trucizny, aby zachować z nich kwintesencję. Niewysłowiona tortura, do której potrzeba mu całej wiary, całej nadludzkiej siły i od której staje się wielkim chorym, wielkim przestępcą, wielkim potępionym – i najwyższym Mędrcem! – Bo dochodzi do nieznanego!” – List Arthura Rimbauda do Paula Demny’ego z 15 maja 1871 (Artur Rimbaud, Ja to ktoś inny, wybór, przekład i opracowanie Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki, Warszawa 1970).

Juliusz Konczalski

UWAGA: Zabrania się kopiowania/powielania tekstów, ich fragmentów, artykułów i opisów oraz pozostałych treści zawartych na tej stronie bez zgody autora.

2 thoughts on “Whiplash

Leave a comment